17 kwietnia 2013

Terror wózkowy

Moje dziecko powinno mieć instrukcję obsługi! Podejrzewam, że gdyby takową posiadała, miałaby pewnie z 1500 stron. Trudno, uwierzcie, że bym przeczytała. Pochłonęłabym tą lekturę za jednym posiedzeniem, jednym tchem i ze 3 razy, żeby mieć pewność, że zrozumiałam. W tej instrukcji dziecka na samym jej początku powinni napisać: "Jeśli nie jest chore, oddycha i nic mu nie zagraża NIE WYJMOWAĆ DZIECKA Z WOZU". Jeśli, ktoś z czytających myśli, że wyjście z dzieckiem na spacer jest jedną z tych słodszych stron macierzyństwa, to niech mi wierzy, nie zawsze! Nie w przypadku OLI. 


Pierwszy wspólny spacer zaliczyłyśmy dokładnie rok temu. Pamiętam jak dziś, jak bardzo byłam podekscytowana. Duma mnie rozpierała, tak jakbym co najmniej najnowsze porsche prowadziła, a przecież pchałam przed siebie odkupiony od szwagierki wózek z dzieckiem w środku. No właśnie, z dzieckiem - moim, jedynym, ukochanym i tak wyczekiwanym.


Pierwsza nasza rundka spacerkowa  trwała zaledwie 20 min i nie wykraczała poza granice osiedla. Jednak to było to! Wiedziałam, że od dziś starogardzkie chodniki będą należeć do nas. Oczywiście jako wzorowa mamusia, założyłam, że spacerować będziemy codziennie. Z reguły słowa dotrzymuje i tak też było w tym przypadku. Muszę tu dodać, że nie bez znaczenia był fakt, że miałyśmy wyśmienitych kompanów do spacerowania (pozdrowienia dla Damianka i Wiolety). Bez względu na pogodę, na dworze byłyśmy właściwie codziennie. Załamania pogody były nam nie straszne! W końcu, spacer to zdrowie!


Początki były nawet miłe. Malutka leżała sobie spokojnie opatulona kołderką i rozglądała się dookoła. Ehh.. gdybym tak mogło być już zawsze. Ola rosła z tygodnia na tydzień i stawała się coraz bardziej ciekawym świata maluszkiem. W wieku 4 miesięcy próbowała podnosić główkę w wózku, żeby widzieć co się dookoła niej dzieje. Było jeszcze dużo za szybko na spacerówkę, więc czasami podkładałam kołderkę pod plecki, żeby hrabiance się w wózku nie nudziło i jechałyśmy szczęśliwie dalej. Niestety nadszedł ten dzień...  (chwila ciszy), w którym mojemu wymagającemu brzdącowi zerkanie z wózka przestało wystarczać. Chciało na rączki! O zgrozo!!! I tu popełniłam swój pierwszy karygodny, kardynalny i jak na razie chyba największy błąd wychowawczy. Chciała dobra matka pokazać dziecku świat z perspektywy swojego ramienia, no to pokazała. I się zaczęło wymuszanie na rodzicielce wyjmowania z wózka. Kochana mamusia spełniała kolejne prośby maluszka.
A biada, jeśli tego nie robiła...  Mała słodka buźka mojej wózkowej królowej zmieniała wtedy kolor na purpurowy, w wielkich oczach pojawiała się dzika wściekłość, a gaworzenie w ułamku sekundy przemieniło się się w krzyk. Taki krzyk że przejeżdżająca karetka mogłaby równie dobrze, wyłączyć sygnał, bo i tak na ulicy słychać było tylko moją Olę. Nie pomagało mówienie, śpiewanie, bujanie wózkiem, machanie grzechotką i inne niepoważne wygłupy rodzicielki. Nie pomagały też ulubione piosenki (wtedy: hymn FC Barcelony) odtwarzane na telefonie. Nic, a nic nie pomagało, poza wzięciem na rączki.... A więc w całej tej dramatycznej dla matki sytuacji miałam następujące wyjścia:

wyjście nr 1: pobić swój życiowy rekord w biegu na 1000, 800 lub 200 m (zależy jak daleko od domu byłyśmy) dodatkowo pchając cały swój  kramik na wózku tzn. grający marsza telefon, grzechotki, maskotki, parasolka przeciwsłoneczna, herbatka i wrzeszcząca terrorystka;

wyjście nr 2:   spełnić żądania terrorystki i zrobić z siebie akrobatkę cyrkową przy okazji wydłużając sobie ręce o około 10 cm: jedna ręka trzyma wiercącą się Ole, druga ręka pchać wózek po starogardzkich krzywych chodnikach;

wyjście nr 3: usiąść i płakać z Olą

Tak właśnie wyobrażam sobie piekło! ;) Żadne wyjście z sytuacji nie było dobre, chociaż najbardziej w moim stylu byłoby chyba trzecie ;).
Wybierając wyjście pierwsze, czyli "niewzruszona wrzeszczeniem dziecka pędem biegnę do domu" musiałam liczyć się ze spojrzeniami przechodniów pełnymi pogardy dla mojej obojętności na płacz własnego potomka. Czułam na sobie wzrok pt. "Co to za wyrodna matka? Małe w wózku beczy a ta nie reaguje!". Jak się zatrzymywałam, żeby wygłupami przekonać Olę do zaniechania wrzasków, patrzyli na mnie jak na kobietę niespełna rozumu. "Co ta wyrabia nad tym wózkiem? Z dzieckiem poradzić sobie nie potrafi?". Kiedy wybierałam wyjście nr 2, czyli "na Pudziana" - pchanie wozu i noszenie klopsa, to wychodziłam na kompletną ignorantkę zasad wychowawczych dowodziłam swojej bezsilności.... I tak źle i tak niedobrze.
Z tygodnia na tydzień byłam jednak coraz bardziej doświadczonym rodzicem. Wiedziałam już, kiedy Ola płacze, bo chce coś wymusić, a kiedy jest jej po prostu źle. Coraz częściej potrafiłam odmówić jej noszenia i przetrwać te krzyki. Stawałam się konsekwentna i stanowcza, a matczyna intuicja mnie nie zawodziła.
Dziś spacery z Olą wyglądają troszkę mniej dramatycznie.W końcu teraz jeździ spacerowym wozem z którego widzi wszytko co ją interesuje, oprócz mamy. No właśnie i tu znowu jest problem, bo Ola chciałaby widzieć wszytko, wszystko!







Od kiedy wróciłam do pracy spacerujemy dużo rzadziej. Dlatego każde wyjście traktuję jako okazję do spędzenia miło czasu, którego przecież na co dzień nie mamy dla siebie zbyt wiele. Niestety, nie zawsze jest tak miło jak bym chciała. Jak się po czasie dowiedziałam, Ola to cwaniak nad cwaniakami. Dlaczego? Jej terror wózkowy zarezerwowany jest wyłącznie dla mnie.... Na spacerze z  babcią, wujkiem lub swoją nianią zachowuje się wzorowo. Dlaczego więc tylko swojej rodzicielce funduje wyginanie się, stawanie w wózku, jazdę na brzuchu, krzyki, wstyd i poczucie bezsilności. Przecież już od tak dawna jej nie ulegam. Mogłaby w końcu zrozumieć, że matka jej jest nieugięta i  konsekwentnie swych postanowień dotrzymuje. 




Na szczęście widać światełko w tunelu... Po poniedziałkowym i dzisiejszym spacerze widzę, że są postępy. Zdarzają się chwilowe protesty, ale nie muszę już zasuwać do domu z szybkością światła. Młoda widzi, że nie ustępuję i przestaje kwiczeć. Poza tym doszły nowe atrakcje spacerowe, takie jak karmienie kaczuszek (Ola ubóstwia) i place zabaw z huśtawkami w roli głównej. Nuda w wózku ograniczona do minimum.  Ola powoli się resocjalizuje. Mamusia nie wraca już do domu z zadyszką, mokrymi plamami pod pachami, rozczochraną grzywą i zbolałym sercem. Nie jest już kłębkiem spacerowych nerwów co to się przed przechodniami musi wstydzić. Miejmy nadzieję, że tak już zostanie i będę mogła z dumą ogłosić światu sukces wychowawczy (przynajmniej z dziedziny - "spacery"). ;)

Ola dokarmia kaczuszki


..... i dokarmia siebie




Ola zjada suchy chlebek dla kaczek




11 komentarzy:

  1. W życiu się tak nie uśmiałam jak po przeczytaniu tego posta, oczywiście w sensie jak najbardziej pozytywnym ;D ;D. Z kolei kto by uwierzył, że jeden spacer wymagał takiego załadunku :,,grający marsza telefon, grzechotki, maskotki, parasolka przeciwsłoneczna, herbatka i wrzeszcząca terrorystka;" To tylko może sobie to wyobrazić ten, który to widział" :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Rewelacyjny opis spacerow usmiechalam sie czytajac dlugo nie czytalam z takum zafascynowanuem . Ale fak tak bylo jest i zapewne bedzie pewnie kazde z nas popelnia ten blad a ludzie no coz zawsze znajdzie sie ktos kto albo skrytykuje badz wrecz powie na glis ze co z nas za rodzice. Nie warto sie przejmowac ale konsekwentnym trzeba byc ...na pocieszenie pozniej jest troche gorzej ( chodzi mi juz o starszakowi starsza mlodzierz). Naprawde super post.

    OdpowiedzUsuń
  3. Potwierdzam: był czas, gdy tylko hymn FC Barcelony mógł pomóc :)

    OdpowiedzUsuń
  4. :) moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina....

    OdpowiedzUsuń
  5. przepiękne zdjęcia i przeurocza córeczka!

    zapraszam do siebie ;)

    http://islandofflove.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję, na pewno skorzystam z zaproszenia :)

      Usuń
  6. Cześć!
    Super blog i właśnie dlatego zostałaś wybrana przeze mnie do Liebster Award
    Zapraszam do mnie! http://manna-mia.blogspot.com/
    zaobserwowałam Twojego bloga i zostanę stałą czytelniczką :)

    ściskam mocno!!!
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  7. no to sukces :) i taka pora już bardziej wesoła, mała starsza i wiecej atrakcji mozna zafndować :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Świetny tekst Gosia :) skądś to znam! :D pozdrowionka, Edyta P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i jednocześnie współczuję ;) chociaż muszę powiedzieć, że Ola się chyba nawróciła... o czym niedługo napiszę chyba na blogu

      Usuń
  9. Och! Skąd ja to znam! Porwałam się kiedyś nawet na spacer z dzieckiem (które finalnie niosłam na rękach do domu) i psem na smyczy. To był dopiero wyczyn :D

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy zostawiony komentarz.