Przeprowadzka, powrót do pracy po dwumiesięcznej przerwie, zmiana pogody (chyba nie muszę dodawać, że na gorszą?). Wszystkie te wydarzenia łączyły się dla mnie ze stresem, przygnębieniem i totalnym rozłożeniem na łopatki. Dodajmy do tego niekończący się remont i skierowanie na oddział zamknięty gotowe. Jednego dnia kończą się kafelki w łazience, a drugiego dnia okazuje się, że sprzedali nam krzywe dechy podłogowe. Na drzwi trzeba czekać około miesiąc, na kafelki trzy dni, a w markecie budowlanym (który sprzedał nam dechy, a do którego mamy godzinę drogi) nie odbierali telefonów. Powiedzenie, że "nieszczęścia chodzą parami" to ostatnio moje motto życiowe. Niby nie koniec świata. Ludzie mają większe tragedie. Jednak jako standardowy typowy i statystyczny Polak lubię sobie pomarudzić i pourzalać się nad sobą. Przeżywałam więc przez jakiś tydzień swoje prywatne załamanie nerwowe. Pochlipałam sobie trochę nad moim dobytkiem popakowanym w kartony i wielkie czarne worki, bo zamiast do wymarzonych czterech kątów trafiłam wprost w paszczę lwa.... do sypialni teściowej, gdzie obecnie sobie pomieszkuje moja cała trzyosobowa rodzinka + kot. Żyjemy sobie na walizach i zasadniczym plusem tej sytuacji jest to, że jak już granica wzajemnej akceptacji zostanie przekroczona, to nie będzie trzeba się już pakować. ;)
No dobra, koniec biadolenia. Grzeszyłabym pisząc, jak bardzo mam źle. W sumie to jak tylko dało o sobie znać wrześniowe słonko przeszły mi chandry, nerwy i cały przeprowadzkowy dół zniknął dokładnie tak jak zniknęły w stercie naszych rupieci: Oli nożyczki do paznokci, pewna bardzo potrzebna mi ostatnio książka i moje okulary. Pomimo tego, że przyzwyczaiłam się do swojego poprzedniego (urządzonego już po mojemu) mieszkanka, zaczęłam dostrzegać pozytywy tych zmian, które mnie ostatnio spotkały. Własny ogród okazał się rajem dla kotki Neli i Olki, która całe dnie spędza ostatnio na świeżym powietrzu. A ja, korzystając ze słonecznej pogody ładuję akumulatory promykami wrześniowego słońca zajadając słodkie jak miód śliwki - Byki. Nelę goni mały kot sąsiadów, kota sąsiadów goni Ola, a ja tylko kukam czy wszyscy jeszcze mają ręce i nogi.
Jestem sentymentalna. Wszystkie miejsca w których miałam okazję mieszkać pokochałam miłością dozgonną i już zawsze kojarzyć mi się będą z najpiękniejszymi chwilami w nich spędzonymi. Przez moje przywiązanie do miejsc każda wyprowadzka była dla mnie tragedią. Nowe lokum ma ten minus, że jest nowe i na początku nic tam nie jest "moje". Jednak po przewiezieniu szpargałów i kochanych osób szybko staje się moim domem. Teraz też tak będzie, ja to wiem. :)
Niech się tylko znajdą szybko moje okulary... bo ślepy nauczyciel, to kiepski nauczyciel.
P.S.
Przepraszać za moją mierną aktywność blogową jednak nie zamierzam. Blog mój to nie gazeta codzienna. Jak nie mam sił, pomysłu, czasu i ochoty to pisać nie będą. I kropka.
A poniżej kilka ostatnio uwiecznionych chwil z naszego życia:
Sprzątająca panna Aleksandra... a co się będzie matka męczyć, jak może dziecko sprzątać nauczyć ;)
Nela na chwilę przed popełnieniem próby samobójczego skoku...
Pochwalę się Wam naszymi ogrodowymi roślinkami, bo póki co moje mieszkanko na to nie zasłużyło.
już niedługo będzie można skubać...
i za jakiś czas przyda się dziadek do orzechów
Wszystko się z czasem ułoży. Trzymam kciuki, żeby wszystko sprawnie poszło załatwić ;)
OdpowiedzUsuńAle pięknie tam macie !
OdpowiedzUsuńMiotełkę i mojej pomocniczce muszę sprawić, by nie biegała z dużą miotłą :)
polecam, Ola zestaw małej sprzątaczki firmy Wader dostała od dziadków :)
Usuńoo jaaaacie !!! Co ja bym oddała za ten kawałek zieleni !
OdpowiedzUsuńMogę wpaść i choć na chwilę sobie tam poleżeć?? ( tak, tak wciąż mi się tęskni za Polską mimo, że już tydzień w Paryżu jesteśmy!)
PS: mnie też mniej na blogu i fajnie to ujęłaś : "to nie gazeta codzienna" ;)
PS: jak Ty mnie wyczaiłaś na moim prywatnym fb? :)
buziaki dla Was !
Własny ogródek to jest coś o czym marzę od dawna :)
OdpowiedzUsuńJak tylko ogarniecie się ze wszystkim "po swojemu" to już będzie super i melancholia minie